Druga w nocy i wyjazd z zaspanej Luandy jedyną drogą na południe. Benguela- 400km głosił jedyny znak drogowy, a po 100 kilometrach, zaraz za Cabo Ledo skończył się asfalt. Może ci się wydawać, że to coś strasznego, że to zupełnie nie przystaje do standardów roku 2018. Nie. To nic takiego. Dalej można jechać, a asfalt wcale nie jest potrzebny.
Tymczasem słońce leniwie wschodzi. Jedziemy dalej przez chmury kurzu wzbijając kolejne tumany. Piękno totalne. Spokój zamknięty w leniwie unoszonym kurzu. Przed nami 1200km w kraju, gdzie odległości mierzy się w godzinach. Dwa dni mówią trzeba. Ale my po to wyjechaliśmy wcześniej, aby nie zapierdalać jak dzikie chuje po prerii. Ważne, abyśmy w ogóle dojechali. Cała naprzód i sześć dych na blacie.
Śpiące ciężarówki, a my pokonujemy drogę do Namibe. My- ja i moje strachy. Niewidzialne szeptacze przewrotnych odpowiedzi
Gładko już było. Byle mieć paliwo w baku i pompę wody bez wad. Tniemy przestrzeń w oczekiwaniu na oazę. Już widnieje na horyzoncie.
Czarne szyny hamujących z piskiem opon są jedynym znakiem ostrzegawczym przez dziurą w jezdni, do której lepiej nie wpadać z impetem. Jakież to inne od miejsc znanych z Europy. Nie ma znaku mówiącego, że za 200m dziura, za 100m, za 50, tysiąca migających światełek, strzałek pokazujących objazd, słupków i fotoradaru. Jadąc przez Angolę jedzie się z dala od absurdów postaw prawnych. To nie ma znaczenia, że ludzie żyją w chaotycznie ulokowanych domach bez żadnego planu zagospodarowania i setki przepisów. To samo życie i potrzeby mieszkańców są architektami ich obejścia.
Benguela, Lobito. Nie ma się co zatrzymywać, chyba, że na jedzenie, nocleg czy na dłużej zostać tam kilka miesięcy, lat. Inaczej nie ma większego sensu.
Chyba, żeby poczuć najbardziej narokotyzujące powietrze, którego chce się chłonąć zachłannie. Powietrze zmieszane z oceaniczną bryzą zniewala.
Można podziwiać dawną architekturę czasów kolonialnych, małą, afrykańską Portugalię zamkniętą w niemalowanych od lat budynkach i zachwycać się nią
nie dlatego, że taka piękna, ale dlatego, że jeszcze stoi, Tak czy siak znacznie ważniejsze to znalezienie dobrej knajpy i wyzwalającej z lenistwa kawy.
Wszędzie boska miłość znaczona śmiercią, cierpieniem i nakazem skruchy za rzeczy niedokonane.
Lubango, mekka białych osadników, wielkich plantatorów, przemysłowców. Słynne również z tego, jak wszystko zostawiali uciekając w 1975 roku. Dziś rozległe miasto przecinane setkami tysięcy motorków TVS i wyzgirnymi Suzuki Alto jako podstawa transportu miejskiego. I biało niebieskie taksówki. Nad miastem góruje hollywódzki Jezus obejmując zamarłymi w kamieniu ramionami grzesznych mieszkańców. Nie mnie, ja nie miałem siły na figle tym razem.
Uwielbiam znaki drogowe, wszelkie. Wielkim, nieodżałowanym i niezrealizowanym pomysłem jest zrobienie zdjęć nazwom ulic, znaków drogowych, informacji kierunkowej. Powtarzalne rysunki, czcionka i kolory dają poczucie równowagi. A tymczasem Tundavala, srogi, kamienny krajobraz olbrzymiej przepaści, miejsce samobójców i ludobójstwa w czasie wojny. Miejsce zapierające dech w piersiach. Po skoku w przepaść ma się długie osiem sekund podziwiania jednego z najpiekniejszych widoków świata.
Serpentyny Serra da Leba
Wyczekiwny pit stop gdzie można coś zjeść i kupić oleo de mupoque, czarny olej do smarowania włosów dla tych, co nie chca być łysi
Przed nami pustynia. Piękna, gładka droga powoduje zanik czujności. I wtem... jak nie pierdolnie! Rama samochodu powinna się złożyć
Walter White
Namibe. Ostatnie miasto przed granicą z Namibią, zwane też starą nazwą Moçâmedes. Miasto spokojne i przyjazne. Lubią tu Polaków. Ludzie pamiętają czasy, kiedy Navimor budował Akademię Morską. Polacy zawsze dobrze płacicli, uczciwie się rozliczali i wymieniali pieniądze u mieszkańców. Nawiązywały się liczne znajomości, przyjaźnie, miłości, a potem... wyjechali.